You are currently viewing Moja pierwsza samochodowa podróż po Polsce

Moja pierwsza samochodowa podróż po Polsce

Cudze chwalicie, swego nie znacie” – tak mówią o tych, którzy szukają egzotycznych przygód zamiast poznawać swój rodzinny kraj. Nawet nie wyobrażacie sobie ile razy ja to słyszałam! Zawsze odpowiadałam, że podróżowanie po Polsce zostawiam sobie na emeryturę i długie weekendy, a teraz chcę poznawać odległe kraje, inne kultury i języki. A poza tym jak mam odkrywać Polskę bez samochodu?

Podróżowanie po naszym kraju nie zawsze jest łatwe – jeśli ktoś nie chce podróżować rowerem lub autostopem (tak jak ja nie chcę), jest zależny od pociągów, które nie wszędzie docierają i autobusów, które jeżdżą coraz rzadziej.
Bez samochodu jest ciężko nie tylko w Polsce – coraz częściej zagranicą okazywało się, że niełatwo jest gdzieś dotrzeć transportem publicznym nawet komuś, kto tak jak ja, ma trochę dłuższe wakacje niż przeciętny człowiek z 26-dniowym urlopem.

Co robić? Rozwiązanie wydawało się oczywiste i proste: zrobić prawo jazdy i kupić samochód. Powiem wam, że gdybym wiedziała, że to aż takie proste to może zrobiłabym to wcześniej: zapisałam się na kurs, zdałam egzamin, kupiłam samochód (jedyny jaki obejrzałam – po prostu wydawał się idealny dla mnie). I postanowiłam pozwiedzać Polskę.

Jaki był plan?

– pytają niektórzy, patrząc na chaotyczną mapę moich podróży. Otóż, planu nie było. Podróż samochodem po Polsce miała mi dać wolność jechania tam gdzie chcę i kiedy chcę. Niektórzy mnie ostrzegali, że noclegi trzeba rezerwować wcześniej, a zwiedzanie planować z wyprzedzeniem. Nie tego jednak chciałam, a poza tym przecież, w Polsce to mimo wszystko człowiek jest tak blisko domu, że po co się martwić na zapas? Po co psuć sobie zabawę jaką zawsze mam z nieplanowania?

14449070_1772760182998660_7647129660941364065_n

Jak się jeździ po Polsce świeżemu kierowcy?

Moi bardziej doświadczeni znajomi kierowcy na wiele rzeczy już nie zwracają uwagi więc moje początkowe uwagi niesamowicie ich bawiły. Jak np. ta, że dziwnie mi się jeździ po drogach, które nie maja namalowanych linii na środku (tak to jest jak ktoś się uczy jazdy w dużym mieście, gdzie prawie wszystko jest jakoś oznaczone).
Na drogach chyba bardziej niż gdziekolwiek widać jak bardzo jesteśmy sfrustrowanym społeczeństwem – jeżdżąc obserwowałam sobie zachowanie zastanawiając się jak ta agresja, pośpiech i złość ma odzwierciedlenie w codziennym życiu tych kierowców, a mój własny osobisty podział kierowców na dobrych i złych zależał od tego jak mnie wyprzedzali. Najzabawniej było na Mazurach w porze żniw, kiedy to wyprzedzające mnie samochody doganiałam za jakieś 5-10 km, bo drogę blokował kombajn czy inna maszyna rolnicza – i tak było najczęściej: przejeżdżał traktor i wyrównywał nasze szanse (czy też: dawał fory początkującemu).

Jak się jeździ po Polsce samodzielnie?

To było chyba moje największe zaskoczenie w te wakacje. Nie raz już podróżowałam sama w ciągu wakacji, ale jeżdżąc daleko spotykałam się najczęściej z pytaniem czy się nie boję. Tym razem ludzi dziwił sam fakt, że w ogóle podróżuję sama. O ile samotny autostopowicz czy rowerzysta jest jeszcze w miarę normalny – ot, taki dziwny człowiek co lubi się zmęczyć, albo nie ma za dużo pieniędzy, tak kobieta samotnie podróżująca samochodem wywołuje duże zdziwienie. Przyznam szczerze, że te fragmenty podróży, które odbyłam w towarzystwie były miłe, bo nie musiałam tłumaczyć, że na nikogo nie czekam i…. na pewno nie jestem przedstawicielem handlowym („No bo Pani sama i rejestracja z Poznania, to byłem przekonany, że Pani w pracy jest…”).

Wielokrotnie w życiu spotykałam się z pytaniami jak to jest jeździć samodzielnie, czy się nie boję, nie stresuję, nie nudzę, czy ma z kim rozmawiać. W sumie dopiero podróżując po Polsce tak naprawdę zrozumiałam te wątpliwości. Muszę przyznać, że samodzielnie lepiej podróżuje mi się poza Polską niż po Polsce. W Polsce podróżuje się z rodziną, chłopakiem/dziewczyną, znajomymi, psem chociaż, ale mało kto podróżuje sam. Na wypchanym ludźmi statku w Elblągu tylko dwie osoby były same: ja i niemiecki rowerzysta na wakacjach.

Jaka jest Polska kulinarnie?

Lubię jeść, lubię chodzić po knajpach, lubię próbować nowe potrawy więc oczekiwania miałam dosyć wysokie. Oczywiście to truizm, że nie należy mieć zbyt wysokich oczekiwań, bo wtedy człowiek zawsze się rozczarowuje. Niestety, mimo że sama często ostrzegam przed tym innych, wpadłam w tę pułapkę. Wydawało mi się, że skoro kuchnię polską znam i lubię to wiem jak będzie i czego się spodziewać. Nie było prosto: trafienie na dobre jedzenie było ruletką i najczęściej cena wcale nie świadczyła o jakości dania. Nauczyłam się, że należy omijać pozytywne recenzje na TripAdvisorze, w których komentarze brzmiały „dużo i smacznie” lub „ogromne porcje” – mam wrażenie, że knajpy dostosowują się do żądań, że porcje mają być duże, bo prawie i tak nikomu nie zależy na jakości. Nie spodziewałam się, że codziennie będę jadać wykwintnie, ale wkurzało, że nawet najprostsze dania często były ewidentnie kiepsko przyrządzone – rozgotowane, usmażone w zbyt dużej ilości oleju, źle przyprawione. Oczywiście, wyjątki się zdarzały, zjadłam dobrze w restauracji „Przystań” w Olsztynie (gdzie trafiłam po kilku kulinarnych porażkach, więc radość tym większa), smakowały mi jagodzianki w Olsztynku, gdzie właścicielka cukierni pokazała mi artykuły o nich i opowiadała jak inni próbują podrobić, w Baniach Mazurskich spróbowałam świetnych kartaczy w barze „Młyn” (który za kartacze wielokrotnie dostawał nagrody), czy w jakiejś knajpie w Kazimierzu, której nazwy nie pamiętam, a do której weszłam z ulicy, bo mieli w ofercie lunchowej policzki wołowe.

Kolejna sprawa to kwestia obsługi. Ja naprawdę rozumiem, że bycie kelnerem nie jest proste i że w lato studentów zatrudniają, no ale… no nie, często bywa naprawdę źle. I tak sobie myślałam, biorąc pod uwagę narzekania, że klienci napiwków nie zostawiają, że… to w sumie nie jest dziwne.

Jak się Polskę zwiedza?

Zawsze uważałam, że nasz kraj jest piękny i ma dużo do zaoferowania więc… pod tym względem również miałam wysokie oczekiwania. Z radością wróciłam do znanych mi już miejsc, z jeszcze większa radością zwiedzałam te nieznane miejsca. Niektóre bilety wstępu (Malbork, statek po kanale elbląskim) rezerwowałam wcześniej – dzięki ostrzeżeniom znajomym, że w ostatniej chwili może być za późno (i faktycznie byłoby. Nie miałam pojęcia, że tyle u nas turystów).
Jedyna rzecz, do której miałabym zastrzeżenia to sposób prezentacji zwiedzającym – w niektórych miejscach było naprawdę super (przewodniki audio na zamku w Malborku), w innych były tylko nudne, suche opisy przy eksponatach, z czytania których szybko rezygnowałam. Trafił się też przewodnik opowiadający żałosne szowinistyczne dowcipy w Wilczym Szańcu, przewodnik, który pozwolił sobie na dowcip o imigrantach i było mu bardzo głupio kiedy okazało się, w grupie jest mieszkający od wielu lat w Polsce cudzoziemiec mówiący świetnie po polsku. Ogólnie, z punktu widzenia turysty bardzo dobrze oceniam odwiedzone skanseny – dobre opisy i pracownicy chętnie udzielający wyjaśnień lub świetna interaktywna mapa (w Muzeum Wsi Kieleckiej). Jedynym, negatywnie wyróżniającym się skansenem był ten w Radomiu, gdzie sprzedająca bilety pani, nie uznała za konieczne poinformowanie mnie, że większość budynków jest zamknięta. Ani że jeśli poczekam trochę to będzie przewodnik oprowadzający ludzi. Dlaczego nie powiedziała? Zapytałam, ale tylko zruszyła ramionami. Skansenów jednak przede mną jeszcze dużo, mam więc nadzieję, że dobra passa w zwiedzaniu będzie trwała.

Jak było z tym szukaniem noclegów?

No dobra, faktycznie mieli rację ci, którzy radzili mi poszukać noclegów wcześniej, ale i tak jakoś dało radę, nawet jak trzeba było szukać z dnia na dzień. Były pewne niedogodności, jak miejsce czy cena, ale dałam radę. Ponownie okazało się, że Polska nie jest krajem dla podróżujących samodzielnie, bo o pokoje jednoosobowe nie jest łatwo i mimo, że czasami można dwójkę za niższą cenę to jednak nie jest to najlepszy sposób, bo najczęściej oznacza spanie na wąskim łóżku podczas gdy drugie stoi obok puste. Dwa miejsca zapamiętałam szczególnie: hotel w Sandomierzu (trochę oddalony od centrum) ze względu na rewelacyjne śniadania z pieczonym samodzielnie chlebem i własnym przetworami – niebo w gębie! – oraz hotel w Wilkasach, koło Giżycka gdzie już było poza sezonem, a ja zatrzymałam się, żeby odpocząć chwilę dłużej przed powrotem do pracy.

Ile to kosztowało?

Sporo, zwłaszcza czasami biorąc pod uwagę stosunek jakości do ceny, ale nie żałuję wydanych pieniędzy. W końcu pracuję po to, żeby później te pieniądze wydawać. Muszę jednak przyznać jeszcze bardziej doceniam swoje dalekie podróże do miejsc gdzie jeździ mniej ludzi – bo tam może warunki są ogólnie gorsze, ale jednocześnie za ten sam standard jak w Polsce często zapłacę dużo mniej – dotyczy to zarówno jedzenie jak i zakwaterowania.

I jakie wnioski?

Podróże po Polsce są super i niezmiernie się cieszę, że mam czym po niej jeździć, bo w planach mam dalsze odkrywanie znanych i nieznanych miejsc, również w tym roku – mam tyle pomysłów i planów, że sama nie wiem na co się zdecydować.

Na pytanie co wolę, nadal będę odpowiadać, że dalekie wyjazdy. Polska jest cudowna, ale dla mnie zbyt znajoma i oczywista – brakowało mi obserwacji różnic kulturowych, odkrywania codziennie czegoś innego o czym nie słyszałam, próbowania potraw i nowych smaków. Przede wszystkim brakowało mi jednak dwóch rzeczy: wyzwań językowych, z którymi trzeba się mierzyć w podróżach zagranicznych (bo często nawet jeśli znamy język, to powstają problemy wynikające z różnic kulturowych) oraz pewnej takiej nieturystyczności, nieoczywistości w zwiedzaniu miejsc turystycznych, która zazwyczaj mi towarzyszyła, a której brak odczułam w ostatnie wakacje.

Niektórzy mówią, że to Polskę należy zwiedzić najpierw, a dalekie kraje zostawić sobie na emeryturę, ale ja nie bardzo to sobie wyobrażam – i nie mam wcale na myśli wysokości przyszłej emerytury – czy kiedyś nadal mi się będzie chciało spać w hamaku w dżungli, wspinać się po pionowej ścianie, żeby wejść do ukrytych w górach klasztorów albo podróżować upchanym do granic możliwości autobusem? Nie wiem, robię więc teraz, kiedy jeszcze mam na to ochotę.

Jedną z miejscowości, które odwiedziłam w trakcie podróży były Banie Mazurskie – mała wioska, w której musiałam się zatrzymać, bo tu chyba, symbolicznie zaczęło się moje ‘samodzielne’ podróżowanie – samodzielne czyli wtedy ‘bez mamy i taty’ – rodzice wysłali mnie tam na moje pierwsze kolonie zuchowe.

Razem: 5500 przejechanych kilometrów i gdyby ktoś się pytał o najbardziej stresujące wakacje w moim życiu, to będę twierdzić, że te gdzie musiałam jeździć sama jako świeży kierowca. Afryka w miejscach gdzie mało jacy turyści docierają, czy samodzielne podróże po Ameryce Południowe to było małe piwo w porównaniu z tą podróżą.
Kiedy się zakończyła, kiedy dojechałam w końcu na dobre do domu to otarłam pot z czoła i pomyślałam z nadzieją, że może kolejnym razem będzie łatwiej. I taką mam nadzieję w tym roku przed kolejnymi wyjazdami.