Siedziałam nad gorąca zupą Pho w pewne mroźne styczniowe południe i łapiąc pałeczkami wyślizgujące się wstążki makaronu ryżowego zastanawiałam się jak blisko jest jej do oryginału. Zupa nie była zła, ale tak naprawdę był to cienki, mało aromatyczny ‚rosołek’ posypany dużą ilością szczypiorku. Plus był taki, że ogromna porcja kosztowała 12 złotych więc w sumie chodziłam tam dosyć często.
Pół roku później, siedząc w centrum Hanoi na małym plastykowym krzesełku charakterystycznym dla wielu azjatyckich ulicznych jadłodajni nie byłam wcale pewna czy zupa to najlepszy pomysł. Temperatura odczuwalna dochodziła do 50 stopni Celsjusza, było duszno i wyjątkowo wilgotno i pot ze mnie spływał nawet zanim zaczęłam jeść gorącą i pikantną zupę.
Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu oryginalna wietnamska zupa pho z wyglądu przypominała tę którą zapychałam się ramach poznańskich szybkich obiadów. Tylko smak był zdecydowanie inny. Tak, zdecydowanie dużo lepszy.
Już po tygodniu okazało się, że każda zupa pho, którą jadłam smakowała inaczej – różniły się intensywnością, aromatami, słonością i dodatkami. Taka zupa to był najlepszy pomysł na śniadanie – gorąca zupa była sycąca i dostarczała energii na bardzo długo – był to idealny początek wielu moich wietnamskich dni.
Tę zupę jadłam podczas wycieczki kulinarnej w Hanoi z Vang Con Tu, autorem bloga kulinarnego Vietnamese God.
Na jednym z trzech kursów gotowania, na których byłam w programie było gotowanie zupy pho – ucieszyłam się ogromnie, bo czy może być lepsze miejsce do gotowania tej tradycyjnej zupy niż Hoi An, miasto znane ze świetnej kuchni?
Sekretem dobrego esencjonalnego wywaru pho jest dobrej jakości mięso i odpowiednio długie gotowanie – trochę tak jak w przypadku dobrego polskiego rosołu, oraz odpowiednie przyprawy: cynamon, goździki czy ziarna kardamonu, które nadadzą wywarowi egzotyczny (dla nas) aromat.
Byłam naprawdę zadowolona ze swojego wywaru, który wolno pyrkotał na ogniu – a potem podszedł nasz kucharz, spróbował i….
– Czegoś jej brakuje – oświadczył zdecydowanie – spróbuj wywaru sąsiadów, żeby przekonać się jak powinien smakować i dodaj więcej sosu rybnego.
„Jak to więcej sosu rybnego?” – pomyślałam z oburzeniem – „przecież wywar sąsiadów jest za słony!” I w tym właśnie momencie okazało się, że wszystkie zupy, które do tej pory uważałam za gorsze, bo słone, były dokładnie takie jakie powinny być!
Wywar powinien być bardziej słony, bo kiedy doda się makaron, sok z limonki, ostrą przyprawę smak stanie się zupełnie inny. Dla mnie jednak, ponieważ na co dzień używam bardzo mało soli, wersja gorsza okazała się tak naprawdę wersją lepszą. Co tak naprawdę pokazuje, że kuchnia autentyczna znajdzie poza granicami może znaleźć niewielu zwolenników, bo jesteśmy niewolnikami swoich przyzwyczajeń.
Dlatego warto wyjeżdżać i próbować wszystkiego co się da – jedne rzeczy nam będą smakowały inne nie, ale przynajmniej wiadomo jak powinny smakować. Chociaż z tym ‚powinny’ to też wcale nie jest takie oczywiste, bo po miesiącu wietnamskich wakacji doszłam do wniosku, że z zupą pho jest trochę tak jak z zupą pomidorową – co dom to inny przepis i każda smakuje inaczej!
Zupa pho jest nadal jedną z moich ulubionych zup, mimo że często dostępne u nas wersje są zdecydowanie dopasowane do naszych polskich kubków smakowych.