Już mieliśmy wejść w dziurę w ziemi kiedy nagle wybiegła z niej zapłakana dziewczyna. Popatrzyliśmy na siebie dosyć niepewnie kiedy dziewczyna łkając powiedziała, że ciemno, ciasno i że ona się boi.
Nie, to nie był dobry początek, ale poprawiliśmy maseczki i zaczęliśmy schodzić.
Drabina miała złamane dwa stopnie więc trzymałam się mocno próbując nie spaść. Udało się. Garbiąc się w niskim i wąskim korytarzu podeszliśmy do zakrętu i przycupnęliśmy czekając na resztę. Nie mogłam przestać kasłać, pył był wszędzie, miałam wrażenie, że maseczka bardziej przeszkadza niż pomaga, ale kiedy ją na chwilę zdjęłam od razu założyłam z powrotem, jednak pomagała.
Cerro Rico (Bogata Góra) znajduje się w mieście Potosi w południowej Boliwii. Miasto zostało założone w 1545 roku przez kolonizatorów, kiedy odkryto tam (na zboczach góry) pokłady srebra i innych cennych kruszców. Pokłady srebra były tak duże, że w ciągu kolejnych lat miasto stało się jednym z najbogatszych miast na świecie.
Mówi się, że to Cervantes w swojej powieści „Don Kichot” użył po raz pierwszy obecnego wciąż w języku hiszpańskim wyrażenia ‚vale un Potosi’ (to jest warte Potosi = to jest dużo warte). Mówi się też, że Hiszpanie wywieźli z Potosi tyle srebra, że można byłoby zbudować z tego srebrny most z Boliwii do Hiszpanii.
Cerro Rico zwane jest też górą-pożeraczką ludzi, bo w czasach największego wydobycia srebra straciło w niej życie około ośmiu milionów ludzi.
W XIX wieku pokłady srebra zostały znacznie wyczerpane, a miasto zaczęło chylić się ku upadkowi. Obecnie wewnątrz Cerro Rico pracuje kilka tysięcy górników, w tym co najmniej kilkaset dzieci. Z powodu ciężkich warunków pracy jest wiele wypadków i chorób.
W soboty (a w sobotę właśnie tam byliśmy) nie ma tam wielu górników, jest dosyć spokojnie. Tym napotkanym górnikom daliśmy nasze prezenty – jest w zwyczaju, że przed wizytą w kopalni kupuję się zestaw składający się z dynamitu, coli, alkoholu, liści koki.
Przechodziliśmy pustymi korytarzami coraz niżej i niżej. Omijaliśmy dziury, przeciskaliśmy się w przejściach, czasami zsuwaliśmy się prawie siedząc, bo kamienie wydawały się trzymać ściany na słowo honoru. Przez chwilę przyszła mi do głowy myśl, że gdyby tylko przewodnik nas zostawił to byśmy się od razu zgubili. Nie miałam pojęcia gdzie jesteśmy, jak długo szliśmy, jak głęboko jesteśmy.
– Zeszliśmy 80 metrów w dół – powiedział zapytany przewodnik i pewnie tak było. Albaro bardzo się starał. Sam był kiedyś górnikiem, teraz pracuje jako przewodnik. Starał się opowiedzieć jak najwięcej o mieście i o kopalni. Mówił tylko po hiszpańsku, ale widząc, że moi towarzysze nie zawsze wszystko rozumieją bardzo (gramatycznie) upraszczał swoje historie, tak że nawet moja pomoc w tłumaczeniu nie była zbyt potrzebna.
Szliśmy aż doszliśmy do el Tio. El Tio jest panem podziemi. Górnicy przynosza mu liście koki i papierosy. Poją go i karmią wierząc, że jeśli tego nie zrobią nie będzie ich chronił.
– Co to jest – pyta się ktoś wskazując palcem na coś na suficie. Siedzimy wokół el Tio i słuchamy historii, a teraz wszyscy spoglądają w górę na to ‚coś’ białego co wygląda jak szron czy dziwne kryształki.
– To azbest – odpowiada spokojnie Albaro i po chwili jeszcze pyta – Chcecie iść dalej?
Nie chcemy, mamy dosyć. Widzieliśmy już wystarczająco, dowiedzieliśmy się dużo podczas tej turystycznej wizyty w zupełnie nieturystycznym miejscu.
Na powierzchni ściągamy maseczki i oddychamy głęboko wciągając powietrze. Pamiątkowe zdjęcie, potem schodzimy i oglądamy się jeszcze na Cerro Rico.
Warto było to zobaczyć, bo słysząc, czytając czy nawet oglądając zdjęcia czy filmy pewne rzeczy trudno sobie wyobrazić. Trudno sobie wyobrazić, bo nie ma zapachu, kurzu, drapania w gardle i poczucia zamkniętej przestrzeni.
Wyszłam stamtąd z ogromną ulgą.