La Habana.
Kiedy wysiadłam na lotnisku w Varadero było gorąco chociaż był wieczór i słońce już zachodziło. Czekając na pojawienie się mojego plecaka na taśmie rozejrzałam się wokół zastanawiając się kto też jedzie do Hawany i z kim mogłabym ewentualnie dzielić taksówkę. Zagadałam jedną osobę, potem drugą, ale wszyscy jechali do kurortowych hoteli. Dopiero za trzecim razem miałam szczęście – i to duże, bo Iwona i Piotrek nie tylko jechali do Hawany, ale na dodatek mieli nocleg niedaleko mojego i też planowali zostać w stolicy trzy dni.
Dwugodzinna jazda minęła szybko, bo nasze zainteresowanie wzbudzały mijające nas samochody i chociaż samochody mnie kompletnie nie interesują wiedziałam już, że będą one wdzięcznym obiektem do fotografowania.
Taksówkarz kilka razy uważnie przeczytał mój adres, potem zatrzymał się kilkakrotnie zadając pytanie o adres – wydawało się, że szukanie mojej casa particular zajmie nam wieki, ale nie, udało się w miarę szybko. Przez chwilę miałam wątpliwości czy to tu, bo zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu, a otaczające mnie kamienice w mroku wydawały się rozpadać i jakoś nie bardzo mi pasowało do miejsca, które sobie wyobraziłam rezerwując pokój.
Wspięłam się na pierwsze piętro a tam powitała mnie Tyra z Casa Tyra y Leo i dostałam przeogromną kolację – tak ogromną, że najadłyby się jeszcze pewnie ze dwie osoby.
– Nie smakuje ci? – zapytała Tyra przynosząc deser. – No co ty, porcje przecież cale nie są duże…
Było to najwyższe mieszkanie jakie kiedykolwiek widziałam – chyba prawie 6 metrów wysokości – od razu poczułam się tam dobrze, bo od kiedy pamiętam mieszkanie w takiej kamienicy było moim marzeniem.
Mieszkanie na drugim piętrze było narożne, a balkon wychodził na dwie ulice – cudowny punkt obserwacyjny każdego ranka przed śniadaniem.
Hawana jest chyba jedną z najciekawszych stolic jakie odwiedziłam, miastem w którym aż chce się chodzić po uliczkach, rozglądać, obserwować. Miejscem, gdzie co jakiś czas dobrze jest usiąść, napić się czegoś i po prostu posiedzieć.
I to właśnie robiliśmy przez te dni – chodziliśmy, obserwowaliśmy i piliśmy. I mimo, że stolica oferuje mnóstwo muzeów, zajrzeliśmy tylko do jednego – Muzeum Rewolucji z mnóstwem eksponatów – wiele z nich w stylu ‘zapalniczka Raula/ Fildela/ Che…, której użyły podczas pobytu gdzieś tam.
Jakże inna była Hawana od Zurichu, w którym zatrzymałam się na jedną noc w drodze na Kubę! Oczywiście Zurich mimo deszczu zauroczył mnie mnóstwem sklepów z czekoladą, organizacją i fantastycznym schroniskiem, w którym spędziłam noc, ale kiedy w tym schronisku zeszłam rano na śniadanie, a potem w pełnym ludzi lobby siedziałam czekając aż przestanie lać ze zdziwieniem obserwowałam tłum siedzących cicho ludzi – z laptopami, netbookami, tabletami. Każdy wpatrzony we ekran, część prowadząca wirtualne rozmowy.
Co było wtedy robić? Wyjęłam laptopa i włączyłam internet.
W Hawanie życie toczyło się inaczej. Rano obserwowałam poranne budzenie się miasta, ktoś wieszał pranie na przeciwko mojego balkonu obserwując mnie tak samo jak ja jego. W południe było wyjątkowo gorąco i najlepiej było gdzieś przeczekać – gdzieś przy kawie czy mojito. Wieczorem ulice były pełne ludzi – siedzących na schodach, na krzesłach, podpierających ściany, w grupach i samotnych.
A w nocy… po raz pierwszy od wielu lat czułam się bezpiecznie w nocy w kraju hiszpańskojęzycznym, chociaż ulice były puste a ludzie siedzący na schodkach byli na mojej ulicy ukryci w mroku i dopiero zbliżając się bliżej dostrzegałam kogoś.
Vinales.
Do Vinales mieliśmy jechać autobusem Viazul – dalekobieżnym autobusem dla turystów. Miałam nim jechać już z lotniska, ale był zbyt późno. Niestety również tym razem się nie udało.
– Bilety są już zarezerwowane – powiedziała pani w okienku – musicie poczekać, może nie wszyscy je wykupią.
Nam jednak nie chciało się czekać, bo jak to zwykle bywa ktoś podszedł i zaproponował transport. I kiedy wydawało się, że już za chwilę pojedziemy pani z okienka ostrzegła naszych towarzyszy, że policja zatrzymuje nielegalne samochody przewożące turystów i wtedy turyści zostawieni są sami sobie w polu.
Nie wiem, może faktycznie zatrzymuje. I jak to policja chce łapówek – to wydawało się prawdopodobne. Jednak wersja, że ktoś mnie zostawi w polu i nie będę miała co ze sobą zrobić i jak gdzieś dojechać wydawała się już kompletnie nieprawdopodobna – zawsze przecież ktoś chce zarobić i podwiezie. Na szczęście za chwilę znalazł się jakiś gringo z towarzystwem i podobnym nastawieniem – obejrzał naszą taksówkę sprawdzając czy siedzenia w całości i za chwilę ruszyliśmy w drogę.
Vinales okazało się małym przyjemnym miasteczkiem. Temperatura była nadal tak wysoka, że porzuciłam wszelkie pomysły jakiegokolwiek trekkingu. Gdyby te wakacje trwały dłużej to pewnie przesiedziałabym te kilka dni pijąc rum kupiony w sklepie i pożywiając się tanią uliczną pizzą. Niestety, tyle czasu nie miałam. Odwiedziliśmy więc lokalnego farmera, który opowiedział jak się uprawia tytoń i jak się robi cygara, a następnego dnia wyruszyłam na konną wyprawę.
Konie jak zwykle ‘turystyczne’ – same wiedzą gdzie mają iść. No i to co lubię w tych latynoskich koniach – są zdecydowanie mniejsze niż polskie – w razie czego do ziemi bliżej. Co prawda jeszcze nigdy nie spadłam, ale obawiam się, że kiedyś musi być ten pierwszy raz.
Próba numer trzy zarezerwowania autobusu Viazul. Ponownie nieudana – biletów nie ma.
Taxi, po znalezieniu czwartej osoby kosztowało w zasadzie tyle samo. Wiedziałam co prawda o opcji podróżowania lokalnymi środkami transportu –gdzieś tam czytałam, że taniej i da się, ale problemy żołądkowe moich współtowarzyszy i moje własne lenistwo stały się pretekstem do niewspominania o tym. A, no i ta temperatura… mając przed sobą wizję iluś tam godzinnej podróży nie chciało mi się podróżować wolno, nawet z opcją poznawania codziennego życia Kubańczyków. Hmm… czy to starość?
Trynidad.
Trynidad był przeuroczym miasteczkiem. Jednym z tych o których mówi się, że życie zatrzymało się ileś lat temu. Brukowane wąskie uliczki, po których powoli przemieszczały się zarówno stare samochody, riksze jak i wozy ciągnięte przez konie. Ludzie grający na ulicy w domino (dla wynajmującej nam rodziny to była codzienna wieczorna rozrywka), dzieci grające w piłkę, mężczyzna siedzący na schodach i głaszczący koguta, rozmawiające kobiety przyglądające się przechodzącym ludziom zza krat swojego okna.
Poranny gwar kupców i kupujących, kolejka w aptece z pustymi półkami, uśmiechnięty sprzedawca mięsa odganiający muchy, kolejka po mleko, lekcje salsy, niedziałający Internet, fiat 126p jako taksówka i facet pytający czy przypadkiem nie szukamy chłopaków.
Wycieczka konna po okolicy była równie ciekawa, tylko przewodnik był bardziej ambitny i nie pozwalał na to, żeby konie sobie powoli szły…
Wieczorem, a wieczór był tu wczesny uliczki były gdzieniegdzie puste a w innych miejscach zbierały się tłumy turystów i miejscowych pijących rum i tańczących salsę.
Czwarte podejście do zakupu biletów na autobus Viazul – tym razem, na wszelki wypadek dwa dni wcześniej. Wizyta w biurze/kasie linii autobusowej powoduje, że czujemy się jakby nas ktoś przeniósł w czasy głębokiego PRL-u: dwie osoby, które nas kompletnie ignorują, rozmawiają głośno tak aby było słychać o czym – człowiek się czuję jakby brał udział w komiksie z Panią Halinką. Biletów nie kupujemy, po prostu wpisujemy się na listę rezerwacyjną.
Następnego dnia zjawiam się w biurze Viazul ponownie, żeby zmienić bilet. I znowu komuś przeszkadzam. Staję przed biurkiem i zastanawiam się jak obudzić leżącego przede mną faceta…
Plaża i woda.
Varadero ma przepiękne plaże – woda miała taki kolor, o którym zazwyczaj mówię, że w takich warunkach to na plaży mogłabym i tydzień spędzić. W weekend tłok był przeogromny – całe rodziny siedzące i na plaży i w wodzie. Zwłaszcza te grupki ludzi stojące w wodzie ze szklankami i butelkami, trzymając wielkie parasole były ciekawym widokiem.
W Varadero trafiam też do jednej z lepszych restauracji w trakcie moich wakacji. Co prawda rzadko chodzę do włoskich restauracji gdzieś na wakacjach ale recenzja w przewodniku i opinia spotkanych ludzi były tak dobre, że razem z moimi nowymi znajomymi postanawiamy spróbować.
A właśnie o kuchni jeszcze nie wspominałam. A to głównie dlatego, że kuchnia kubańska ogromnie mnie rozczarowała. Owszem posiłki w casas particulares były w miarę ok, w restauracji w Trynidadzie jadłam rewelacyjne nadziewane banany, pizza uliczna była niezła (ale ile można się pizzą żywić? – dwa razy było dla mnie aż za dużo) ale ogólnie, porównując do wielu minionych wakacji to było kiepsko.
Kiedy otworzyłam szufladę w swoim hotelowym pokoju w Varadero, wśród napisów ‘tu byłem’ znalazł się też następujący:
Nie posunęłabym się co prawda do tego, żeby powiedzieć, że Cuba sucks, bo tak nie jest, spotkani Kubańczycy byli też przeważnie mili, ale patrząc na ten napis naprawdę świetnie rozumiałam frustrację osoby, która musiała tam kiedyś przede mną mieszkać.
Pod koniec dwóch tygodni doszłam w końcu do etapu, że sytuacje absurdalne coraz bardziej mnie bawiły.
Hotel był ze śniadaniem – po pierwszym poranku miałam ochotę iść gdzieś indziej i zapłacić za dodatkowe lepsze śniadanie – niestety nie było gdzie iść. A więc przychodziłam o 8 rano, kiedy kawa była już zimna, na jajka czekało się długo bez względu na to czy było mało czy dużo osób, owoce wcale nie były słodkie, a do dwóch wysuszonych bułeczek dostawało się mini kosteczkę masła i mini marmoladkę. Trzeciego dnia mini kosteczki masła nie było – na talerzu był biały kleks. Na szczęście przyszło mi do głowy, żeby przed posmarowaniem słodkiej bułki na której miał być dżem sprawdzić czy to na pewno masło. Na szczęście, bo jak się okazało był to majonez. Siedzące pod oknem Hiszpanki były mniej przewidujące i po wdały się w rozmowę z przechodzącym kelnerem, który tylko wzruszył ramionami, a następnie odchodząc rzucił głośno w przestrzeń:
– Dios mio! Jeszcze masło by chciały dostać!!
W Varadero znalazłam się wcześniej dla nurkowania. Cokolwiek bym gdziekolwiek nie robiła nurkowanie zawsze było świetną zabawą.
Nie wiem czy mam siłę opisywać nurkowanie w Varadero (może później) – miałam wrażenie, że znalazłam się w jakimś filmie Barei.
– Everybody is lying – powiedziała miła pani w biurze nurkowym kiedy jej dyrektor-buc zniknął na chwilę – You know, everybody here is lying…
Podsumowanie.
En resumen, todo fue estupendamente, diría yo.
(Ogólnie to powiedziałabym, że wszystko poszło świetnie).
- Hawana jest jedną z najlepszych stolic jakie do tej pory odwiedziłam – szkoda, że byłam tam tak krótko, mam nadzieję, że kiedyś jeszcze wrócę.
- Jeśli kiedyś wrócę to na pewno nie w lipcu/sierpniu. Jeszcze nie byłam w tak gorącym kraju;) Było to masakrycznie, ale to masakrycznie ale to naprawdę masakrycznie gorąco! No i gdybym ewentualnie miała wrócić, to raczej jak im się ustrój zmieni.
- Był to najbardziej bezpieczny hiszpańskojęzyczny kraj w jakim byłam – bardzo miła odmiana.
- Kubańczycy nie pracujący z turystami są bardzo mili, pomocni i sympatyczni.
- Turysta na Kubie traktowany jest jak chodzący bankomat. Po wakacjach w Afryce Zachodniej wydawało mi się, że trudno będzie trafić do miejsca w którym będzie się bardziej naciąganym i w którym ciągle ktoś będzie starał sie oszukać turystę. Długo mi się tak wydawało, po czym pojechałam na Kubę…
- Po raz pierwszy zwątpiłam w swoją znajomość hiszpańskiego. Co prawda wciąż się dogadywałam bez problemu, ale miałam wrażenie, że miejscowy akcent kubański akcent jest najtrudniejszy z jakim miałam do czynienia. Jeśli rozumiałam wszystko co ktoś do mnie mówił, to na pewno był to turysta z jakiegoś hiszpańskojęzycznego kraju. Jeśli nie rozumiałam połowy to na pewno był to Kubańczyk.
- Przypomniało mi się opowiadania mojej nauczycielki z kursu – Kubanki, która mówiła, że Kubańczycy zupełnie w inny sposób zaczepiają kobiety i kiedy ostatnio odwiedziła swój kraj to kiedy szła ulicą i usłyszała gwizd i uwagę odwróciła się i zobaczyła małego chłopca wiele, wiele lat od niej młodszego. I to było miłe.
- Mimo wszystko muszę powiedzieć, że jeśli spojrzę na listę odwiedzonych hiszpańskojęzycznych krajów to Kuba w sumie znajdzie sie dosyć nisko – inne miejsca były dla mnie ciekawsze i zdecydowanie bardziej przyjazne.
W czasie dwutygodniowych wakacji zobaczyłam jedynie niewielki wycinek kubańskiej rzeczywistości. Wracając do domu myślałam sobie, że to naprawdę dobrze, że Polska z tego socjalizmu wyszła i jest już u nas normalnie.
Miesiąc później wracając z kolejnego wyjazdu – do postsowieckich republik: Gruzji i Armenii tylko się w tym utwierdziłam: socjalizm to jednak ZŁO, a większość tych, którzy tęsknią chyba po prostu zapomnieli jak to kiedyś u nas było.
Czy wspominałam już że tam było bardzo gorąco? Tak gorąco, że robienie zdjęć komórką było o wiele wygodniejsze…
Kuba, lipiec 2012