– To jaką nazwę przyjmiemy? – zapytał Jimmy John, nasz przewodnik, tuż przed rozpoczęciem naszego treku Salkantay – będziemy przecież jak rodzina.
Ponieważ grupa składała się z 8 dziewczyn dosyć szybko padła propozycja seksownych lam. A skąd puma? Bo był jeden mężczyzna.
Tak więc seksowne lamy i puma, wraz z dwoma przewodnikami, dwoma kucharzami i opiekunem koni, wędrowali sobie przez pięć dni z Mollepaty do Machu Picchu.
Zastanawiałam się czy iść na ten trekking czy nie. Bałam się, że:
– będzie zimno (było tylko pierwszej nocy, ale w kurtce puchowej i śpiworze było w sam raz),
– ciągle będę miała za mało wody, bo będzie mi się chciało pić przy wchodzeniu do góry (wcale tak nie było),
– jak ja wytrzymam bez prysznica? Bo co jak co, ale prysznic to podstawa (brak mycia się nie przeszkadzał mi),
– bez toalet będzie ciężko (nie było, w obozowiskach był absolutny luksus – sedesy),
– ciężko mi będzie wstawać rano (jak się o piątej rano dostaje do namiotu gorąca herbatę z liści koki, to da radę wstawać o piątej w wakacje),
– na pewno nie dam rady wejść na jakąś górę (tak się nie stało).
Przy tych wszystkich moich zmartwieniach nie wzięłam pod uwagę czegoś najbardziej oczywistego: choroby wysokościowej.
Tak więc, kiedy pierwszego dnia, ze sporą zadyszką, wdrapałam się na 4000m i przed nami były już tylko trzy godziny drogi, płaską ścieżką, wiodącą prosto do obozu, początkowo nie zwróciłam uwagi na lekki ból głowy, myśląc, że to pewnie brak snu i fizyczne zmęczenie. Kiedy pół godziny później poczułam mdłości w zasadzie już nie miałam żadnych wątpliwości co to jest. Nie wiem czy jestem w stanie opisać to jak się czułam, bo w sumie nigdy wcześniej tak się nie czułam. Jakby wziąć razem największą migrenę jaką kiedykolwiek miałam i największego kaca jakiego doświadczyłam to i tak byłoby za mało. I kiedy w końcu dowlokłam się do namiotu to padłam. Wypełzłam z namiotu jakiś czas później, bo mój żołądek wcale nie chciał herbaty, która miała mi pomóc. Nie miałam pojęcia, że można przez tyle godzin wymiotować i była to bardzo bolesna lekcja. Stałam w ciemności, pod niesamowicie rozgwieżdżonym niebem zastanawiając się czy na pewno mogę już wracać do ciepłego śpiwora i jak ja do cholery wpadłam na ten durny pomysł z trekkingiem.
A potem, trzęsąc się z zimna, wróciłam do namiotu. I tak zakończył się jeden z moich najgorszych podróżniczych dni od wielu lat.
A kiedy o piątej rano była pobudka, a dzień zaczął się od gorącej herbaty z liści koki, poczułam, że czuję się normalnie. I świat znowu stał się piękny. I był piękny przez następne cztery dni.
(Byłam już wcześniej na wysokości powyżej 4000 metrów dlatego nie sądziłam, że tym razem będę miała takie problemy – coż, jak widać, nigdy nie wiadomo).
O całym, fantastycznym trekkingu, poczytacie TUTAJ.
Pingback: Cztery dni marszu do Machu Picchu (Salkantay trek) | Amused Observer()
Pingback: Four days’ walk to Machu Picchu – Salkantay Trek (English version) | Amused Observer()
Pingback: Wakacyjne plany 2015. | Amused Observer()